Pogoda na zewnątrz nie zachęca zbytnio do korzystania z uroków lata. Na szczęście wolny czas można spędzić w centrach handlowych na wyprzedażach. Ci których to kręci mogą wczuć się w rolę myśliwego (pewnie i tak częściej myśliwej) i zapolować na okazje, a reszta może na przykład zatopić się w wizji przeszłości i wczuć się w atmosferę polowania na dziką zwierzynę w doborowej kompani. W polowaniu, zwłaszcza w okresie międzywojennym, nie chodziło bowiem o włóczenie się w kraciastej koszuli, ze strzelbą na plecach, po bagnach i skałach, w iście traperskim stylu (patrz: „Łowca jeleni”), lecz o odpowiednie zaprezentowanie się śmietance towarzyskiej.
Zacznijmy od rady, albo raczej odradzenia: jeśli nie masz odpowiedniego ekwipunku i stroju – nie przyjmuj zaproszenia na polowanie. Jeśli nie umiesz strzelać – nie jedź, bo się ośmieszysz i narazisz życie innych. Ubieramy się w ciemnych odcieniach szarości, brązu lub zieleni. Zakładamy krótkie spodnie do grubych wełnianych pończoch, myśliwskie obuwie i miękki kapelusz lub czapkę futrzaną. Oczywiście nie można zapomnieć strzelby i dużej ilości amunicji, bo proszenie o naboje nie jest mile widziane.
Jeśli spełniasz powyższe wymagania, możesz się cieszyć z udziału w myśliwskiej tradycji, wywodzącej się z pradawnych wieków i pierwotnych instynktów człowieka. Jest to jednak poważny rytuał i wiąże się z większą ilością wymagań niźli przywilejów. Nie wolno się sprzeczać o stanowisko do strzału. Jakie nam przypadnie, takie musimy zaakceptować. Nie wolno strzelać do zwierzyny, która ewidentnie stoi na linii strzału sąsiada (pamiętacie Domejkę i Dowejkę?). W ogóle kłótnie i dochodzenia kto ubił zwierza są wysoce nieeleganckie. Lepiej być pokrzywdzonym niż małostkowym. W przypadku idealnego strzału, niestosowna jest też przesadnie wylewna radość, okrzyki, gesty itp. W końcu jak się zabija z zimną krwią, powinno się ją zachować też po strzale, nieprawdaż?
Przyjęcia wydawane przez gospodarzy polowań byłyby na pewno świetnym miejscem do chwalenia się, wszystkim na raz i każdemu z osobna, swoimi zasługami i myśliwskimi osiągnięciami. Niestety zasada zimnej krwi obowiązuje również przy stole. Kpiny z cudzych porażek również są nie mile widziane.
Po tych wszystkich zakazach powinna przyjść kolej na największą nagrodę za użeranie się tym „kodeksem myśliwskim” – upolowane trofeum! Co prawda bywa, że miastowi są obdarowywani ubitą przez siebie zwierzyną, ale to się raczej rzadko zdarza. Zazwyczaj gospodarze zatrzymują zdobyczne mięsiwo. Goście powinni się cieszyć atmosferą, samą przyjemnością polowania i późniejszą biesiadą. Wyjeżdżają jedynie ze zobowiązaniem odwdzięczenia się zaproszeniem w przyszłości. Chciałbym na koniec pocieszyć, że chociaż poroże (czy jego odpowiednik) zostaje u zdobywcy. Jest to możliwe, ale szczerze mówiąc nie wiem. Moje źródło o tym nie mówi.
Po takim opisie to chyba rzeczywiście lepiej rozważyć centra handlowe, albo włóczęgę po górach.
Źródło: Maria z Colonna Walewskich Wielopolska, Obyczaje towarzyskie, Lwów 1938, reprint: Wydawnictwo Libra, Rzeszów 2006.
Bardzo podoba mi się pański artykuł, ponieważ porusza kwestie, które choć powinny być oczywistymi, są traktowane jako dziwactwo. Tak się składa, że pochodzę z „myśliwskiej” rodziny, w której tradycje łowieckie są przekazywane kolejnym pokoleniom. Mam nadzieję, że nie urażę pana swoją śmiałością i chęcią podzielenia się wiedzą, jednak postanowiłam zabrać głos w sprawie zabierania „zdobyczy” przez myśliwego: otóż wygląda ona tak, że zarówno mięso, jak i poroże przypadają myśliwemu, nawet jeśli jest tylko gościem koła, jednak jeśli bór komuś będzie darzył, musi zapłacić za mięso, gdyby zechciał je zabrać – ta zasada obowiązuje również gospodarzy we własnym łowisku, przynajmniej wśród… Czytaj więcej »