Czy jak słyszycie „pojedynek amerykański” stają Wam przed oczami pejzaże Arizony, pędzące konie i postawni mężczyźni w kapeluszach? W tle gra muzyka Ennio Morricone, a przez drogę przetacza się jakiś suchy krzak. Słońce jest w zenicie. Czujni rewolwerowcy patrzą sobie wzajemnie głęboko w oczy szykując się do błyskawicznego strzału…
No tak, ale nie o to chodzi. Na początku XX wieku w Polsce pojedynki amerykańskie były jednym z kilku znanych rodzajów honorowych starć, to znaczy pseudo-honorowych, ponieważ znawcy tej materii uważali, że są one totalnym zaprzeczeniem zasad postępowania gentlemanów.
Ilustracja muzyczna do artykułu:
[tube]http://www.youtube.com/watch?v=hL-X53ze5O0&feature=related[/tube]
Porównajmy do wspomnianej romantycznej wizji Dzikiego Zachodu, czy zwykłej walki na szable taki pojedynek: dwóch mężczyzn kłóci się i obraża – decydują się na obronę własnego honoru poprzez pojedynek i wybierają ten amerykański – losują zapałki – jeden wylosował krótszą więc się zabija – sprawa zakończona. Czy można się dziwić, że były uważane za niehonorowe? Oto co pisał Boziewicz, autor najpoczytniejszego Kodeksu honorowego w międzywojennej Polsce, o tej sprawie:
Pojedynkiem amerykańskim nazywamy pojedynek, w którym o życiu i śmierci przeciwników lub o nadaniu jednemu z nich w jakikolwiek sposób widocznej przewagi podczas walki – decyduje los (np. pojedynek nakazujący przeciwnikowi wyciągającemu los, popełnienie samobójstwa, lub w którym los rozstrzyga, który z przeciwników posługiwać się będzie bronią nabitą, a który nienabitą i t. p.).
Pojedynki amerykańskie są aktem niehonorowym, nie mającym nic wspólnego z odwiecznymi zasadami honoru i ściągają niehonorowość na wszystkie osoby biorące w nich udział.
W dwudziestoleciu ten rodzaj rozwiązywania konfliktów już był raczej wspomnieniem minionej epoki, natomiast za czasów Napoleona nie były one odosobnionymi przypadkami.
Jako przykład warto przytoczyć sprawę dwóch żołnierzy pochodzących z Legionów Dąbrowskiego. W wyniku toczonych walk stali się jeńcami wojennymi w Austrii. Tam przy grze w karty pokłócili tak poważnie, że towarzysze uznali, że muszą stoczyć pojedynek by ratować własny honor. Z powodu braku broni w niewoli, ustalono, że pojedynek odbędzie się w stylu amerykańskim. Udali się więc na most.Tam ciągnęli słomki. Ten który wybrał krótszą musiał skoczyć do wody i się utopić. Przegrany najpierw się rozebrał, żeby upozorować kąpiel, po czym skoczył do rzeki.
Można dodać, że historia ta miała swój nie mniej dramatyczny epilog. Niedługo potem, ten który wyszedł z życiem z tego „pojedynku” również zginął. Kiedy ratował się z tonącego statku koło Kuby, zmuszony był płynąć wpław przy przeładowanej szalupie ratunkowej. Pożarł go rekin.
Mimo że nazwa to sugeruje, takie pojedynki nie pochodzą jednak z Ameryki. Dostępne mi źródła nie mówią nic o tym. Najpewniej jest to tylko polska nazwa na coś co może ktoś zasłyszał lub zobaczył na Nowym Kontynencie, ale na pewno honorowe ciągnięcie losów nie było amerykańskim sposobem na rozwiązywanie konfliktów.
Źródła:
Władysław Boziewicz, Polski kodeks honorowy, Warszawa, Kraków 1919.
Bartłomiej Szyndler, Pojedynki, Warszawa 1987.
Dość znanym ówcześnie przykładem było, gdy jesienią 1861 doszło do takiego „pojedynku” między ówczesnym namiestnikiem Królestwa Polskiego Lambertem a drugim w kolejności dowódcą rosyjskim, Gerstenzweigiem, który podczas kłótni dał mu z liścia za rzekomą zbytnią łagodność wobec Polaków. Za Wikipedią:
„Ta niebywała sytuacja wymagała rozstrzygnięcia honorowego, a ponieważ klasyczny pojedynek między dwoma najwyższymi dygnitarzami carskimi i zarazem generałami w Królestwie w warunkach stanu wojennego nie wchodził w grę, Lambert wyzwał Gerstenzweiga na pojedynek amerykański. Białą kulę wyciągnął Gerstenzweig i wykonując obowiązek honorowy, strzelił do siebie, ale tak niefortunnie, że umierał kilka dni”