Żyjemy w czasach, w których rozstanie i ponowne małżeństwo, choć często dotkliwe, jest możliwe i relatywnie łatwe. Cofnijmy się jednak do czasów naszych międzywojennych gentlemanów, a zobaczymy jak wielce trzeba było kombinować i się starać, żeby móc się cieszyć nową żoną. Unieważnienia małżeństwa i rozwody były możliwe, ale ich przeprowadzanie mogło bardzo podkopać wiarę.

Jak się bowiem okazuje, jednym z najskuteczniejszych i najłatwiejszych sposobów, a dzięki temu najpopularniejszych, była zmiana wyznania. Tak, w międzywojennej Polsce „nawrócenie” okazało się doskonałym sposobem by „pozbyć” się niechcianej małżonki (czy małżonka) i rzucić się w wir nowej miłości.

Kościół katolicki nie udzielał rozwodów, więc jeśli trudno było o odpowiednie argumenty konieczne do unieważnienia małżeństwa, trzeba było myśleć o wyznaniu ewangelickim, w którym o wiele łatwiej załatwiało się tego typu sprawy. Należało wcześniej dowiedzieć się gdzie są odpowiedni pastorzy, przymykający oko na przesłanki jakimi kierował się „nowy wierny”, po czym szybko przejść do rzeczy. Nie znaczy to oczywiście, że taka osoba wyrzekała się swoich tradycji i bliskich, którzy pozostawali na łonie starej wiary. Jedna ze świeżo przechrzczonych kobiet na pytanie czy będzie teraz chodziła już co niedzielę do „ich” kościoła odpowiedziała: „Ależ nie, przeproszę Matkę Boską i będę chodziła po dawnemu”.

Był to jednak poważny problem dla duchownych. Pojawiła się nawet tendencja w Kościele katolickim, żeby raczej ułatwiać unieważnienia małżeństw, a tym samym zatrzymać odpływ wiernych. Rozprawy toczono nie w Rzymie, jak dotąd, lecz na miejscu. Konsystorscy adwokaci znajdowali natomiast coraz więcej powodów, przy których unieważnienie związku było uzasadnione.

Było to szczególnie ważne dla arystokracji, dla której zmiana wyznania pozostawała niezwykle trudna z uwagi na wiekowe tradycje. W tym wypadku korzyści pojawiały się po obu stronach, gdyż zamożne rody wiedziały jak się odwdzięczyć Kościołowi. Uznawano coraz śmielsze argumenty. Unieważnić małżeństwo można było choćby z powodu zawarcia go bez miłości. Należało to oczywiście potwierdzić dowodem, najlepiej w postaci listu, w której jedna ze stron deklaruje, że bierze ślub kochając kogoś innego. Czyli tak zwane „małżeństwo z rozsądku” mogło być zawsze unieważnione, nawet jeśli były dzieci.

Zapobiegliwi natomiast już przed ślubem dbali o to, by na ewentualność rozmyślenia się mieli jakieś argumenty pozwalające anulować małżeństwo. Dobrze było na przykład jeśli popełniono jakieś błędy podczas ceremonii (niekoniecznie przypadkowo). Mniej przedsiębiorczy zadowalali się zaświadczeniami o niezdolności „skonsumowania” małżeństwa, co też wystarczało. Konsystorscy adwokaci niekiedy zalecali paniom aby udawały się do zaufanego lekarza, który dzięki niewielkiej operacji sztucznie „odtworzy” im dziewictwo. Swoją drogą ciekaw jestem czy operacja taka była w tych czasach bezpieczna.

Jakich metod by nie stosowano, łączyło je jedno – pieniądze. Odgrywały one tu oczywiście kluczową rolę. Potrzebni byli bowiem specjaliści od prawa kanonicznego, którzy mogli dobrze, ale drogo doradzić jak się wywinąć współmałżonkowi. Opłacać należało świadków, zakrystiana, albo obdarować Kościół. Biedni zaś musieli niestety tkwić w niechcianych i toksycznych związkach.

Nic w sumie dziwnego, że w takich okolicznościach, łatwiej i taniej było przejść na protestantyzm i zwyczajnie doprowadzić do rozwodu.

Źródło: Tadeusz „Boy” Żeleński, Dziewice konsystorskie, 1955. (Rzecz pisana w 1928)