Zbliżają się święta wielkanocne. Z pewnością wielu z Was odbywa w tym czasie podróż do swoich rodzin albo przyjaciół. Dzisiaj wystarczy wsiąść do własnego samochodu, przejechać się ekspresowym pociągiem, a większe dystanse pokonać w powietrzu. Nawet nie zauważamy, jak setki kilometrów pozostają za nami. Kilka godzin i już jesteśmy na innym krańcu Europy. Czy jesteśmy w stanie doświadczyć w ogóle naszej podróży? Chyba nie.
Natomiast na przełomie XIX i XX wieku podróż była wielkim wydarzeniem. Przejechanie kilkuset kilometrów mogło zająć nawet kilka dni, zwłaszcza gdy kolej nie biegła w tym samym kierunku co podróżni. Żeby dostać się z miasta, gdzie studiowano, do domu rodzinnego gdzieś na wsi w innej części kraju, trzeba było niekiedy jechać na przemian bryczką, koleją i konno. Stwarzało to wiele okazji do przeżycia czegoś szczególnego.
Zaczynało się oczywiście od pakowania waliz na drogę. Później najczęściej bryczką do dworca. W hali dworcowej unosił się zapach chłopskich kożuchów, machorki (rodzaj tytoniu), cebuli i śledzi. Panował przedświąteczny tłok. Dobrze urodzeni i bogaci nie musieli się tam tłoczyć w kolejach i poczekalniach z podróżnymi różnych narodowości, religii i stanów. Tragarz kupił odpowiednie bilety, a restauracja dla pasażerów I klasy była otwarta 24 godziny na dobę. Można tam było spokojnie poczekać na własny skład.
W środkach lokomocji takich jak pociągi (tzw. „wagony dróg żelaznych”) i statki należało pamiętać o przestrzeganiu zasad dobrego tonu. Jeśli podróżowało się z gburem w jednym przedziale, najlepiej było zażądać od konduktora miejsca gdzie indziej. Wchodzenie w dyskusje czy nawet wszczynanie burd z podejrzanymi typami zdecydowanie nie przystawały gentlemanowi. Ludzie dobrze wychowani zachowywali się tak, by niczym nie uprzykrzać się innym pasażerom, ewentualnie powinni poprosić o zgodę na otwarcie lub zamknięcie okna czy zgaszenie światła, albo przeprosić za nieumyślne szturchnięcie czy nadepnięcie.
W ogóle we wszystkich publicznych środkach lokomocji gentleman powinien był ustąpić miejsca lepszego i cichszego osobom starszym. Stanie na pokładzie statku, czy zewnętrznej platformie tramwaju, albo korytarzu pociągu będąc narażonym na potrącanie podróżnych, kołysanie, wilgoć i żar, to zbyt wiele dla starca i staruszki. Jeśli mężczyzna czuł się dobrze, trzymanie się kurczowo własnego miejsca sprowadzałoby go do poziomu ludzi egoistycznie walczących o przetrwanie, nie baczących na dobro innych. Młodzi i zdrowi panowie byli zobowiązani też zwalniać miejsce damom, które swojego siedzenia nie miały. Powyższych zasad należało jednak przestrzegać z poszanowaniem własnego zdrowia i sił.
W podróży często trzeba się było przeciskać przez ciasne korytarze. Wówczas polecano nieustannie przepraszać ludzi koło, których się przechodzi. Należało też zawsze pozdrawiać uchyleniem kapelusza obecnych w swoim przedziale lub kajucie współpasażerów. Jednak gdy byli to sami mężczyźni, a nie odwzajemnili pozdrowienia, nie trzeba było już go powtarzać przy wyjściu. Przy czym, jeśli znajdowała się tam jakaś dama, przez grzeczność należało znowu unieść kapelusz.
Po dojechaniu do stacji docelowej, najczęściej pozostawała jeszcze daleka droga do domu rodziny czy przyjaciół. Pamiętajmy, że mówimy o okresie wczesnowiosennym, w którym panowały deszcze i roztopy. Ziemia była rozmokła i błotnista. Nawet konie trudno sobie radziły w takich warunkach, a dróg brukowanych czy asfaltowych trudno było oczekiwać na prowincji. O własnym automobilu można było więc zapomnieć.
Zazwyczaj wybierano więc bryczki. Nie zawsze można było sprowadzić własną z dworku i trzeba było podróżować publicznym omnibusem. Taka podróż w towarzystwie chłopów i Żydów mogła być jednak zabawnym doświadczeniem. Chłopi byli często dobrymi bajarzami a Żydzi znali świetne dowcipy. Jeśli więc miało się odpowiednio ciepłe płaszcze i burki, a na nogi baranicę, podróż po wiejskich wertepach nie była straszna. Przynajmniej z punktu widzenia temperatury i nudy, ponieważ zdarzały się napady rabunkowe. Stanisław Stępowski wspominał, że w czasie jednej z takich podróży pewna banda obrabowała jadącego z nim kupca, innych oszczędzając. Później wszyscy pasażerowie musieli złożyć się dla niego na bilet kolejowy.
W podróży można było spotkać wiele osób, które może i wyglądały na ludzi przyzwoitych i dobrze wychowanych, ale co do ich uczciwości nigdy nie można było mieć pewności. Dlatego polecano nie nawiązywać znajomości w takich okolicznościach. Na wyjazd bezpieczniej było wziąć ze sobą lekturę do czytania i zajęcia czasu. W przedziale nie rozmawiało się z nikim, ewentualnie odpowiadało na pytanie i wracało do własnych spraw. Również odradzano rozmawianie głośno o interesach i sprawach prywatnych z towarzyszem podróży. Miało to pozwolić uniknąć w późniejszych dniach niechcianych odwiedzin osób zapoznanych w czasie wędrówki, którzy często okazywali się osobami niskiej moralności. Co gorsza można było trafić niekiedy na zwykłych oszustów, złodziei i szantażystów. Niedostępność miała być najlepszą przed nimi ochroną.
Jeśli udało się uniknąć napadu i oszustwa, a powóz nie wykoleił się na żadnym wertepie, podróżni mogli się spodziewać już tylko miłych chwil. Przed domem czekali gospodarze spragnieni wieści z miasta. W domu, ciepła herbata i ciastko miały umilić rozmowy. Tydzień świąteczny zapowiadał się wyśmienicie.
Źródło:
Tomasz Adam Pruszak, O ziemiańskim świętowaniu, Warszawa 2011.
Mieczysław Rościszewski, Księga obyczajów towarzyskich, Lwów – Złoczów 1905.