Żyjemy w świecie wielkiego pośpiechu, szybkich efektów i skrótów myślowych. Chcemy chłonąć informacje masowo, ale starcza nam energii jedynie na nagłówki. Chcemy produkować treści, ale najlepiej, żeby miały 140 znaków. Chcemy powiedzieć coś mądrego, ale mamy czas jedynie na mówienie, a już nie na przemyślenie tego. To powoduje nieporozumienia, a nieraz nawet ostre konflikty. Rzadko piszę takie rzeczy, ale pod tym względem moglibyśmy się sporo nauczyć z międzywojennych kodeksów honorowych.

Czas-Gentlemanow-domysly1Blogosfera na blogu

Ten artykuł traktuje o blogerach i blogosferze (łącznie z jej czytelnikami), lecz równie dobrze poniższe można odnieść do wielu innych branż i przestrzeni, w których się obracamy. Po prostu na sieci znam się lepiej, więc przy niej pozostanę.

Zdaje się, że od początku mojej przygody z blogowaniem nie pisałem o blogosferze. Zawsze uważałem, że mimo iż jest to dla mnie ważne środowisko, nie musi interesować czytelników Czasu Gentlemanów. Pisząc jednak o dobrych obyczajach wielokrotnie kusiło mnie by zająć stanowisko, ale wówczas mógłbym zostać oskarżony o próbę wybicia się na „kryzysie”. Ponieważ ostatnio przeróżne aferki i złe emocje nie schodzą z tapet, nie będę już czekał na spokojny moment. (Dopowiem, że tytuł i temat artykułu powstały w połowie zeszłego tygodnia, wiec wszelkie zbieżności za zaistniałymi później wydarzeniami są przypadkowe, choć interesująco się dopasowały.)

Zmora sieci

Kiedy pisałem o „kulturze” i zasadach komentowania w internecie, zwracałem uwagę na formę krytyki. Wielu użytkowników portali, for czy blogów nie przejmuje się wymogami dobrych obyczajów i prezentuje maniery rodem z rynsztoka. To oczywiście bardzo irytujący element, zwłaszcza w miejscach gdzie moderatorzy go nie tępią. Niemniej jest już coraz więcej serwisów, na których można prowadzić kulturalne dyskusje i wcale nie taplać się w błocie. Wydaje mi się, że mamy natomiast problem z czymś zgoła innym.

Właśnie z uwagi na wspomniany we wstępie pośpiech, coraz mniej przejmujemy się rzetelnym dobieraniem słów i sprawdzaniem swoich tez. Dotyczy to pewnego procenta czytelników biorących udział w dyskusjach, ale co gorsza również niektórych autorów głównej treści.

Czas-Gentlemanow-domysly2Pewien procent czytelników

Ci pierwsi mają niewiele do stracenia. Jedynie mącą wodę i pewnie nawet nie przejmują się efektami swoich słów. Przykładem takich zachowań są komentarze poddające w wątpliwość uczciwość autora, np.  insynuując, iż dany tekst jest kryptoreklamą. Często pojawiający się temat pieniędzy na blogach doprowadził do sytuacji, że niekiedy nie można już z własnej, nieprzymuszonej woli zawrzeć w artykule informacji o jakimkolwiek produkcie czy marce. Zaraz pojawi się publiczna sugestia, że nie zamieszczasz „informacji o współpracy”.

Oczywiście można to łatwo wyjaśnić i naprostować, ale w międzyczasie spore grono czytelników pozostanie z niesmakiem i wątpliwością: „czy autor ich oszukuje”? Czy będą wracać do komentarzy by zobaczyć co odpowiedział autor? Pewnie nie, a straci na tym cały serwis. Doszliśmy chyba do miejsca, w którym wielu autorów zastanawia się czy nie oznaczać każdej możliwej treści zależnie od prawdy: „sponsorowana”/”nie sponsorowana”, żeby uciec od oskarżeń i niedomówień. O to nam chodzi?

<<Zobacz też: Jak dyskutować – lekcja pokory Benjamina Franklina>>

Niektórzy blogerzy

Niestety dotyczy to też samych blogerów (o portalach pseudo informacyjnych już nie wspominając). Chęć częstego publikowania, przy jak najmniejszym nakładzie pracy, prowadzi nieraz do wyrażania niesprawdzonych osądów względem innych instytucji. Przybierają one często formę wątpliwości: „pewnie kłamią”, „chyba oszukali” itp. albo jasnych oskarżeń: „to sama chemia!”.

Następnie pojawia sie próba wyjaśnienia, że autor opinii tego nie sprawdzał, ale „takie ma zdanie”/”tak tylko powiedział”/”wolność słowa” itp. Pozostaje natomiast niesmak w stosunku do obmawianej instytucji. Nawet jeśli jest krystalicznie czysta, co może udowodnić, została już oblepiona błotem, a konsumenci o tym pamiętają.

Dobre praktyki

Mam taką wizję profesjonalnego dziennikarstwa, że nie publikuje się tego typu opinii jeśli nie są sprawdzone. Podejrzenia o mataczenie sprawdza się u zaangażowanych osób. Wadliwość produktów weryfikuje się badaniami lub odpowiednimi testami, a nie „na oko”. W wielu wypadkach mogło bowiem dojść do zwykłego przeoczenia albo [co ważniejsze!] naszego błędu. Dopiero jeśli, po usilnych próbach, nie uda nam się dociec prawdy, można opisać wątpliwą sytuację w bardzo ostrożnych słowach.

To samo dzieje się w świecie nauki. Badacz, pragnący szybko wydać swoją pracę i rezygnujący z rzetelnych badań by sprawdzić swoje tezy, naraża się na poważne błędy i tym samym na kompromitację w środowisku. To właśnie dlatego rzetelna praca jest tak wymagająca i tak się ceni profesjonalistów. Jak wspominałem: komentujący czytelnik ma  niewiele do stracenia, ale już autor treści sporo. Cały swój autorytet!

<<Zobacz też: Sztuka prowadzenia rozmowy>>

Czas-Gentlemanow-domysly3Kodeks honorowy

Co ma do tego wspomniany kodeks honorowy? Osobiście jestem przeciwnikiem przywracania pojedynków, ale trzeba przyznać, że międzywojenni gentlemani mieli jasne reguły postępowania w podobnych sytuacjach. Powyższe przypadki to bowiem nic innego jak niszczenie dobrej opinii o danej instytucji/osobie, a nawet o całej grupie społecznej/zawodowej, do której poszkodowany należy.

Zacznijmy od tego, że kodeksem posługiwały się jedynie elity, ludzie honoru – gentlemani. Ich dobre imię było ważne nie tylko dla nich samych, ale też dla ich rodzin oraz całej warstwy społecznej. Oni bowiem pragnęli przewodzić państwu. Musieli więc reprezentować sobą wysoką klasę. Oszczerstwo groziło natomiast utratą przywilejów. Nie można bowiem sprawować władzy i mieć w swoim towarzystwie ludzi „podejrzanych”. Obowiązkiem każdego człowieka honoru było więc zmazanie takiej plamy ze swojego imienia albo był wykluczany z towarzystwa.

Wygłaszanie niesprawdzonych i oczerniających opinii było więc niegdyś poważnym powodem do wytoczenia sprawy w sądzie honorowym. Do tego wygłaszanie ich drukiem czyniło obrazę jeszcze poważniejszą, gdyż docierała do zdecydowanie większej liczby odbiorców, a poszkodowany miał mniejsze szanse na obronę. Była to śmiertelnie poważna sprawa, więc szybko dążono do likwidacji problemu. Albo okazywało się, że poszkodowany jest de facto winny i tracił szacunek, albo wychodziło na to, że oszczerca rzucał słowa bez zastanowienia i to on tracił swój honor.

Dobre imię było wówczas największą wartością człowieka, a jego utrata wielką klęską. Dlatego właśnie niegdyś panowała większa kultura prowadzenia dyskusji. Każdy dwa razy się zastanawiał zanim kogoś o coś oskarżył. Niesprawdzone tezy mogły mu bowiem szkodzić bardziej niż podejrzanemu. Imię człowieka (dzisiaj „marka”) nie było czymś, co można dowolnie i bez konsekwencji szargać.

<<Zobacz też: Zasady łamania zasad>>

Co z nami?

Chciałbym, żebyśmy nie musieli wracać do kodeksów, by prowadzić rozsądne dyskusje. Do tego wystarczy myśleć i przewidywać. Łatwo jest bowiem w przypływie złości rzucić ostrym słowem, ale zdecydowanie trudniej naprawić swój błąd.

Mówi się, że „blogosfera to…”, „blogosfera tamto…” ale obecna sytuacja prowadzi do tego, że profesjonalni i rzetelni blogerzy będą się odcinać od tej całej blogosfery, która zaczyna być kojarzona z czymś zgoła innym. Jest tutaj mnóstwo wspaniałych i treściwych miejsc, które czytać i oglądać to czysta przyjemność, ale wrzucanie ich do jednego worka z „gorącymi głowami” znacznie im szkodzi.

Przynależność do większej grupy to bardzo przyjemna rzecz, pozwalająca się określić i budować swoją tożsamość. Jednak czy warto to robić za taką cenę? Pozostaje nam więc wybór: uznać, że statek warto ratować i zacząć pracować nad poprawą sytuacji albo uciekać, wybrać się na dobrowolną emigrację.

*Informacje o honorze oparte między innymi na „Polskim kodeksie honorowym” Władysława Boziewicza.