Chciał robić coś, co miałoby wielki sens. Chciał być w centrum wydarzeń i mówić jak faktycznie jest. Pojechał na wojnę, by swoimi reportażami zrobić coś dobrego. Wrócił zmieniony o wiele bardziej niż mógł się spodziewać.

Michał Kukawski

Michał Kukawski

Michał Kukawski jest dziennikarzem. I to nie byle jakim. Jest redaktorem naczelnym magazynu Malemen. Jednak historia, którą chciałbym Wam opowiedzieć działa się 11 lat temu, kiedy pracował jeszcze jako początkujący reporter w Polskim Radiu. To wtedy zaledwie na kilka miesięcy pojechał do Iraku w charakterze korespondenta wojennego. Miał to być zwykły wyjazd w ciekawy region. Amerykanie właśnie ogłosili koniec działań militarnych po obaleniu reżimu Saddama Husajna, ale na miejscu okazało się, że kolejna wojna dopiero się rozpoczyna. Irak nie zamierzał pogrążyć się w spokoju.

Moim zdaniem historia Michała jest niezwykle wartościowa, gdyż mogłaby się przytrafić każdemu z nas. Michał był wówczas świeżo upieczonym magistrem psychologii i początkującym dziennikarzem. Miał niewiele zobowiązań, szukał przygód i ciekawych doświadczeń. Liczył, że ten wyjazd będzie dla niego skokiem w karierze. I faktycznie okazało się, że tych kilka miesięcy wpłynęło na jego życie bardziej niż cokolwiek wcześniej czy później.

To dość skomplikowana historia doskonale ilustrująca przysłowie: „uważaj czego sobie życzysz, bo życzenie może się spełnić”.

Łukasz Kielban – Byłeś korespondentem Polskiego Radia w ogarniętym wojną Iraku od października 2003 do lutego 2004 roku. Czy można powiedzieć, że jesteś reporterem wojennym?

Michał Kukawski – Nie i bardzo by mi zależało, by mnie tak nie nazywać. Nigdy nie byłem przyuczony do tego zawodu. To była po prostu dziennikarska robota w trudnych, ekstremalnych warunkach. Byłem wtedy młodym reporterem radiowym, pracowałem jako korespondent, co rusz gdzieś jeździłem, ale raczej po Europie. Gdy w marcu 2003 wybuchła wojna w Iraku i zaraz potem Polska przystąpiła do misji stabilizacyjnej, Polskie Radio postawiło duże studio w Babilonie, tam gdzie stacjonowało polskie wojsko.

ŁK – I w redakcji padło pytanie: „Kto chce jechać? Kto ma ochotę na przygodę?”.

MK – Tak by było w amerykańskim filmie, nas raczej pytano: „kto jest gotowy pojechać do Iraku jako korespondent?” i delikatnie do wyjazdu namawiano. Wtedy wysyłano po dwóch-trzech dziennikarzy i często ich zmieniano. Co trzy-cztery miesiące jechała kolejna ekipa. Za każdym razem musieli znaleźć co najmniej dwóch nowych reporterów.

ŁK – Ty się zgłosiłeś. Skąd ta decyzja? Wcześniej myślałeś, żeby pojechać na wojnę, żeby w ogóle spróbować czegoś takiego?

MK – Zaczynając pracę w radiu nie miałem planu, że jak tylko gdzieś będzie wojna, to pojadę. Ale jak pojawiła się taka opcja, to jej nie odrzuciłem. Zacząłem się nad tym poważnie zastanawiać. Coraz bardziej zaczynało mi się to w moich fantazjach podobać. Wychowałem się i mieszkałem przez 6 lat w północnej Afryce, w Libii, więc o tym regionie myślę jak o domu. Zostawiłem tam jakąś część siebie i bardzo za nią tęsknię. Są takie momenty, kiedy słyszę muzykę, albo czuję zapach przypraw – wtedy serce mi się rwie z piersi. To tak, jakbym miał tam brata bliźniaka, którego muszę ciągle odwiedzać. To mnie ciągnęło na pewno, taka tęsknota za domem, mieszanka różnych emocji i skojarzeń plus oczywiście marzenie o wielkiej przygodzie, karierze i sławie (śmiech).

ŁK – Chciałeś zostać słynnym reporterem wojennym?

MK – Ten zawód ma dla mnie niezwykłą moc przyciągania, jakiś romantyzm – nadajesz z miejsca, na którym skupione są oczy całego świata. Taka wizja była bardzo pociągająca. Myślisz sobie: „Cały świat, naprawdę cały świat patrzy na to miejsce, w każdych wiadomościach jest mowa o Iraku i ja tam będę. Będę to widział, będę w samym centrum wydarzeń, będę stał gdzieś na dachu, muezzin będzie nawoływał z meczetu do modlitwy, a ja będę mówił >>Michał Kukawski, Polskie Radio, Bagdad<<”. Oczywiście teraz się z tego śmieję, ale wtedy takie myśli miałem i one mnie bardzo pociągały. Miałem 24 lata i marzyło mi się, że będę poważnym, rasowym reporterem wojennym.

ŁK – Nie bałeś się?

MK – Pamiętam, jak przed wyjazdem siedzę z moją ówczesną dziewczyną i mówię, że nie chciałbym wrócić okaleczony. Bez nóg, bez ręki, postrzelony, głównie jako niepełnosprawny. Wejdę gdzieś na jakąś minę, coś się wydarzy, wybuchnie. To byłoby dla mnie straszne. Wiedzieliśmy, że coś takiego może się stać. Mimo że spychałem te wszystkie myśli gdzieś na bok, to one i tak co jakiś czas się ujawniały. Z jednej strony to była myśl odległa, a jednocześnie silnie działała na wyobraźnię.

ŁK – Myślałeś o śmierci?

MK – Myślałem bardzo dużo, zwłaszcza już tam na miejscu, ale nie jej bałem się najbardziej. Muszę przyznać, że w którymś momencie śmierć, w porównaniu z dotkliwym kalectwem, wydawała mi się w sumie nie takim złym rozwiązaniem. Oczywiście próbowałem to obśmiać, żeby to jakoś oswoić. Żeby oswoić myśl o własnej śmierci, która przecież normalnemu 24-latkowi nie chodzi po głowie zbyt często.

ŁK – Jak zatem dostałeś się na wojnę? Jak to wyglądało w praktyce?

MK – Miałem być przetransportowany samolotem wojskowym razem z naszymi żołnierzami. Ale wojsko nie mówi, kiedy leci – przede wszystkim ze względów bezpieczeństwa. Byłem więc spakowany już od trzech tygodni. Worki, torby, plecak z rzeczami na parę miesięcy, nie mając do końca wiedzy dokąd tak naprawdę lecę. Nie miałem pojęcia jakie tam będą warunki, gdzie będę mieszkał. I nagle w środku nocy dostaję telefon, że za godzinę przyjedzie po mnie samochód i odwiezie mnie na Okęcie. Tam już czekał wojskowy samolot CASA, taki z otwieraną rampą z tyłu. Czekało mnie w sumie kilkanaście godzin lotu na drewnianej ławeczce, oparciem była siatka maskująca, nie było ubikacji.

ŁK – Początek, jak z filmu wojennego.

MK – Nie było mi do śmiechu. Dopiero wtedy, stojąc na płycie lotniska z tymi żołnierzami, dotarło do mnie, w co ja się pakuję. Dotarł do mnie idiotyzm tej sytuacji i mojej decyzji, jakiejś potężnej głupoty i naiwności mojej. Dopiero wtedy zorientowałem się, że ja tak naprawdę, to niewiele wiem. Nie wiem, gdzie wyląduję. Nie wiem, gdzie będę mieszkał. Nie wiem, gdzie zacząć. Nie mam tam żadnego kontaktu. Nie wiem, jak się zachować, jak mnie porwą. Czy ja tam będę mieć jakiegoś tłumacza? W którą stronę pójdę? Nie miałem nic!

Szczerze mówiąc mam sporo żalu do moich ówczesnych pracodawców. Byłem bardzo młody… Dziś stażyści, których mam w Malemenie, mają 23-25 lat i wiem, że nie mogę się na nich złościć jak coś schrzanią, czy jak czegoś nie potrafią, nie mogę od nich wymagać nie wiadomo jakich umiejętności i zdolności, a ja leciałem gdzieś, gdzie jest wojna i nikt z moich szefów nie zadbał o podstawowe wsparcie dla mnie. Najpewniej sami nie wiedzieli co mają mi powiedzieć. Szczyt absurdu. Nikt nie usiadł ze mną i nie powiedział: „Michał, chcielibyśmy, żebyś pamiętał, że najważniejsze jest twoje bezpieczeństwo. Nie rób tego i tego. Gdyby coś się stało, to masz tu listę telefonów, zachowaj się tak i tak”. Nic z tego. Ograniczyli się do wręczenia mi za dużej kamizelki kuloodpornej (do której wkładki czekały na mnie w Babilonie) i niebieskiego hełmu z napisem „Press”. Wtedy na Okęciu miałem pełno w portkach. Dopadły mnie te wszystkie straszne myśli łącznie z tym, że pewnie tam zginę.

Pieczątka w paszporcie

Pieczątka w paszporcie

ŁK – Jaka była Twoja reakcja po przybyciu na miejsce, jak zobaczyłeś, że Bagdad jest miastem ogarniętym wojną?

MK – Dostałem bardzo szybką lekcję. Jak CASA schodziła do lądowania w Bagdadzie odpalono z ziemi race. Chodzi o to, że jak zostanie wystrzelony jakiś pocisk, to on skręci w kierunku tych rac (przynajmniej jest duże prawdopodobieństwo, że tak się stanie). Lotnisko zajęte przez amerykanów, dostaję w paszporcie stempel „Baghdad International Airport”, wsiadamy do podstawionego autobusu, są też terenowe GMC i nasze honkery z działkami. I taka kolumna rusza w kierunku Babilonu. Zaraz po wyjeździe z lotniska wyskoczyłem z autobusu i przesiadłem się do kolegi, który czekał na mnie za bramą lotniska w samochodzie – tak się umówiliśmy. To był korespondent, którego miałem zmienić.

Po jakichś 15 minutach jazdy słychać wybuch. Wojskowe dżipy przyspieszają, zmienia się ustawienie całej kolumny. Wiemy, że coś się stało. Później zatrzymamy się gdzieś na trasie, pojawi się więcej wojska. Przy naszym samochodzie klęczą marines z karabinami M16. W powietrze lecą czerwone race – nagle po prostu jesteś w filmie. I myślisz sobie: „Ej, ale ja się na to nie pisałem. Ja myślałem, że to będzie przygoda, że to będzie bardzo męskie i fajne, ale nie aż tak. Myślałem raczej, że nie będę się mył trzy dni, będę w kurzu, spocony, że będę nocował po jakichś domach, rozmawiał i pił herbatę z miejscowymi”. A tutaj patrzysz, że ktoś strzela, coś wybucha i to jest w jakimś sensie skierowane we mnie. W mnie?!

Szybko się zorientowałem, z czym będę miał tutaj do czynienia i pierwsze chwile w bazie, to był głównie strach. I to taki strach paraliżujący: „Czy ja będę w stanie wyjść poza obóz?”. Nie przed tym, co za murami tej bazy mnie czeka, ale raczej obawa, czy ja się przemogę w sobie i zacznę w ogóle pracować.

ŁK – Strach, że stchórzysz, że nie dasz rady?

MK – Tak, ale na szczęście szybko okazało się, że nie jest tak źle. Dobrze spałem, obudziłem się już w innym nastroju, wyszedłem przed nasz barak i nabrałem głęboko powietrza. I momentalnie pomyślałem: „Tak, to jest to powietrze, które znam. Pachnie tym, co znam”. To były te kolory, te widoki… Wieczorem zachód słońca, jakiego nie ma w Polsce, a który ja doskonale znam z dzieciństwa. Zaczęło mi się to układać. Jak wyjechałem poza bazę po dwóch dniach, to wyraźnie poczułem, że jestem u siebie. Poczułem, że to jest miejsce, w którym powinienem być.

ŁK – Zatem nie zostałeś przy polskich oddziałach, żeby czerpać od nich informacje?

MK – Rozumiem misję radia, które powinno opowiadać o codziennym życiu i znoju polskiego żołnierza, o tym co on tam robi i jak to dokładnie wygląda. Ale ja nie przyjechałem tam po to. Ja przyjechałem, żeby być w terenie, rzucić się w wir przygód. Ja przecież miałem być prawdziwym reporterem w Iraku, a nie nadawać z bazy w Babilonie.

ŁK – Wjeżdżasz zatem do Bagdadu. Jakie jest to miasto?

MK – Bagdad oficjalnie nie jest w stanie wojny, ale jest miastem zniszczonym, obolałym i niespokojnym. Jest miastem, którego części są prawdziwymi fortecami. Na ulicach masz amerykańskie Humvee z działkami, zasieki, barykady, checkpointy. To jest widok codzienny i ciągły. Ale masz też wybuchy, zamachy, większe i mniejsze strzelaniny.

Wielkie, nieprzewidywalne miasto. Zakorkowane, zapchane, ale jednocześnie tętniące życiem, z bazarami, sklepami i normalnie działającymi restauracjami. Co nie zmienia faktu, że co chwilę cię sprawdzają, oglądają samochód, psy obwąchują. No i cały czas docierają do ciebie różne i często dramatyczne historie. Nagle dostajesz informację, że był zamach – zdetonowano karetkę pogotowia wypełnioną ładunkami wybuchowymi. Jechała na sygnale, dzięki temu dotarła w jakieś strategiczne miejsce i wtedy ją wysadzili. Myślisz sobie, że nie ma tutaj żadnych reguł, których można się chwycić. Tu właściwie wszystko może się w każdej chwili zdarzyć. Musisz mieć oczy dookoła głowy i dużo szczęścia.

ŁK – Mimo to próbowałeś żyć normalnie. Nie nosiłeś kamizelki ani hełmu. Mieszkałeś z rodziną iracką.

MK – Można powiedzieć, że czułem się i zachowywałem jakbym był u siebie. Ja w ogóle lubię jeździć na Bliski Wschód, bo… Staję się tam innym człowiekiem. W Polsce nie mam takiej otwartości i śmiałości, a tam jestem w stanie wejść wszędzie, pogadać z każdym, wyściskać się z nimi i to wcale nie jest wyrachowane. Idę na bazar i proponują mi herbatę. „Człowieku, dawaj! Opowiedz mi swoje życie”. On na to, że przyjdą jeszcze bracia i kuzyni. Ja się wtedy czuję panem sytuacji, myślę: „Tak, to jest właśnie to, po to właśnie przyjechałem”. Jemy, pijemy herbatę, palimy nargilę. Każdy coś opowiada, każdy chce pomóc. Zaraz zaczynają dzwonić, polecać kolejnych ludzi, załatwiać spotkania, organizować transport. Tak to wtedy działało – tyle, ile dasz z siebie, tyle też dostaniesz z powrotem.

Dzięki temu bardzo szybko wszedłem w rytm pracy typowego reportera, który chodzi i tak po prostu patrzy, jak ci ludzie żyją. To mnie interesowało najbardziej – człowiek. Wolę opowiedzieć historię jednej osoby, jednej rodziny, jednej ulicy, jednego domu, niż udawać, że udało mi się uchwycić nastroje społeczne wielomilionowego miasta, w którym mieszkam od kilku tygodni. Albo, że wiem, jak się potoczą najbliższe miesiące, bo przecież ciągle koledzy z Polski pytali mnie na antenie: „Jak myślisz, co będzie dalej?”.

ŁK – Miałeś wolną rękę przy robieniu swoich relacji z wojny?

MK – Raczej tak, ale zdarzały się sytuacje kuriozalne. Opowiem jedną, choć nie jedyną jaka się zdarzyła. Pod jeden z hoteli, w którym mieszkali głównie przyjeżdżający z Zachodu, podjechał facet na osiołku, który ciągnął za sobą zbitą z desek przyczepkę. Na niej była ukryta wyrzutnia rakiet, z której ten facet odpalił pocisk w kierunku hotelu pełnego zachodnich dziennikarzy. Z tego co pamiętam uderzyła w pusty pokój na 7. piętrze. Nikomu nic się wtedy nie stało. Wszyscy o tym raportowali, ja również.

Ale wtedy też ruszyła samonapędzająca się spirala absurdu, bo okazało się, że osiołek jest poparzony. O tym też ktoś zrobił materiał. Dziennikarze zbierają pieniądze na ratowanie zwierzęcia, szukają mu domu, sprawą już zajmuje się CNN, materiał robi BBC. I ja się dowiaduję, że też mam przesłać korespondencję o osiołku. A mieszkam w Adamiji, dzielnicy oddalonej od centrum, zamieszkałej przez mniejszość sunnicką, nadal popierającą Saddama, gdzie codziennie dochodzi do regularnych bitew i gdzie codziennie ginie od kilku do kilkunastu osób. Słyszę, że zamiast tego mam zrobić materiał o osiołku, bo wszystkie media o tym mówią i pomyślałem sobie wtedy, że coś tu jest bardzo nie tak. „To nie tak powinno wyglądać”. To był kubeł zimnej wody. Zaczynasz się zastanawiać: „O co chodzi z tym dziennikarstwem?”.

ŁK – A Ty myślałeś, że jadąc tam jako korespondent wojenny możesz zrobić coś dobrego dla kogoś? Wierzyłeś w to?

MK – Wierzyłem, że obecność dziennikarzy w takim miejscu jest ważna. Miałem świadomość, że jadę do miejsca, na którym skupiona jest uwaga bardzo wielu ludzi, czy oni tego chcą, czy nie chcą, bo informacje z Iraku do nich i tak docierają. W tym upatrywałem szansy na rzetelne opowiedzenie o tym miejscu.

ŁK – Chodziło o oswajanie ludzi z kulturą arabską?

MK – Też. A czy myślałem, że będę mógł komuś realnie pomóc? Nie, chyba nie. Nie jechałem tam z taką myślą. Dopiero na miejscu mnie to dopadło. Tam po prostu trwała wojna. Widziałem zabitych, cierpiących, przestraszonych, widziałem ofiary tuż po dużym, poważnym zamachu, widziałem pełny autobus szkolny w strzępach i w takich momentach czułem się całkowicie bezradny. Bo cokolwiek byś zrobił, to dla tych ludzi nie ma to już żadnego znaczenia.

Bardzo często wyjeżdżaliśmy z którymś z moich fixerów – to ktoś więcej niż tłumacz, bo to też przewodnik, osoba, która może wprowadzić cię w różne miejsca, załatwić przepustki, poradzić co i jak. Tym razem pojechaliśmy na obrzeża Bagdadu, gdzie okazało się, że Amerykanie ostrzelali pola uprawne rakietami rpg, które wbiły się w ziemię, ale nie wybuchły. W ten sposób zaminowywali te pola, jednocześnie zapowiadając, że tego nie usuną, dopóki mieszkańcy nie wydadzą im terrorystów, których rzekomo ukrywają. I masz rodzinę, która nie rozumie co się stało – nagle ich zaatakowano, ostrzelano im dom… Widzisz, że to biedna rodzina, trzy pokoje, w środku kuchenka gazowa i niewiele więcej, żyją z tego, co tam sobie na tym polu zasadzą i wyhodują. No i pomyślałem wtedy, że ja żeruję na ich nieszczęściu, bo robię o nich materiał, wysyłam go do Polski i na konto dostaję swoją gażę. A oni? Co z nimi?

To było dla mnie bardzo trudne. Tym bardziej dla takiego gnojka, który pojechał z idealistycznymi wyobrażeniami na temat swojej pracy. Wróciliśmy do hotelu, zadzwoniłem do niemieckiego NGO’sa, który zajmował się rozminowywaniem takich miejsc, powiedziałem co widziałem, gdzie i poprosiłem, aby się tym zajęli. A czy się tym zajęli? Strach, że nic się nie zmieniło nie pozwolił mi wrócić do tej rodziny. Strach i poczucie winy. Bo co, jeśli te rakiety by tam nadal tkwiły?

ŁK – Czy taki styl dziennikarstwa nie był niebezpieczny dla Ciebie?

MK – Faktycznie teraz uważam, że byłem świrem, w takim sensie, że głupotę często myliłem z odwagą, bo ja jednak wierzyłem, że jestem nieśmiertelny. Myślałem sobie: „Róbmy to, powiedzmy światu, jak jest!”. I byłem dumny, że nie reprezentuję dużej medialnej korporacji, bo oni mieli uzbrojonych ochroniarzy, pancerne samochody, kupę forsy i kosmiczne technologie… I jaka to wtedy sztuka pracować na wojnie? (śmiech).

Ciekawe jest też to, że do tej pory gdziekolwiek się odbywały jakieś konflikty i wojny, to wiadomo było, że będą tam też dziennikarze. Wiadomo, że oni w takim miejscu pracują, mają akredytacje i swoje prawa: należy udzielić im informacji, nie należy ich krzywdzić. Nawet jeśli nie zawsze były przestrzegane, to jednak obowiązywały jakieś reguły. Dzisiaj okazuje się, że to już nie działa. Ścinają dziennikarzom głowy jakby nigdy nic i nie ma się co dziwić dużym i małym firmom medialnym, że nie wysyłają swoich ludzi. Nie są już w stanie zapewnić im żadnego poczucia bezpieczeństwa. Teraz na wojny jeżdżą głównie freelancerzy. Jadą tam na własną odpowiedzialność, za własne pieniądze i pakują się w paszczę lwa. Bo dziś traktuje się ich jak towar – porywa dla okupu, a jak państwo nie zapłaci, to się ich zabija. Wtedy chyba nawet przez głowę mi nie przeszła taka myśl.

ŁK – Czyli taki młody człowiek, który by sobie dzisiaj pomyślał: „Będę reporterem wojennym, zrobię fajne zdjęcia, napiszę ciekawy reportaż, zrobię karierę”, jest jeszcze większym głupcem, niż Ty, jadąc tam wtedy, nie wiedząc, w co się pakujesz?

MK – Myślę, że tak. Po pierwsze dlatego, że to znacznie bardziej niebezpieczne niż wtedy. Po drugie ludziom wojna się opatrzyła. Jeżeli ktoś myśli, że pojedzie do Syrii czy Iraku i zostanie sławnym reporterem, to śmiem wątpić w powodzenie takiego planu. Jeżdżą tam teraz głównie wolni strzelcy, często są to bardzo zdolni ludzie, a za swoją pracę dostają psie pieniądze. Dziś nikt nie płaci wielkich stawek za korespondencje z terenów objętych konfliktem czy wojną, dlatego, że na odbiorcach takich treści wrażenie można zrobić w inny i znacznie tańszy sposób. Można pokazać im film wrzucony na YouTube’a jak islamiści odpalają rakietę z pickupa, jak ścinają głowę, jak bite są kobiety biorące udział w jakiejś demonstracji. To robi wrażenie. To nawet nie muszą być aż tak drastyczne obrazy. Ale co one znaczą? Co jest prawdą? Co jest manipulacją? Tego już się nie porusza, dziś bardzo rzadko dziennikarz jest od tłumaczenia „jak działa świat”.

ŁK – Wtedy też było niebezpiecznie. Nie bałeś się?

MK – Bałem się. Codziennie.

ŁK – Jak mogłeś sobie z tym poradzić w tak długim okresie?

MK – Nie do końca sobie z tym poradziłem. To było życie na bardzo wysokich obrotach. Każdy dzień to była przygoda od nowa. Byłem w stanie spać 2 godziny, budzić się i być gotowym do pracy. Byłem krańcowo wykończony, codziennie na antenę musiały wejść dwa duże materiał i oprócz tego krótkie korespondencje, ale nie miałem dość.

Takie życie sprawiało, że z czasem byłem coraz bardziej podatny na różne lęki. Codziennie, jak wychodziłem z domu, wsiadałem do samochodu, to myślałem, czy dzisiaj coś mi się stanie, czy akurat, jak będę jechał, to ktoś nie wysadzi cysterny obok mnie na ulicy, czy nie wejdę gdzieś w jakąś uliczkę, gdzie ktoś uzna, że mu zagrażam? Tam cały czas słyszało się strzały. Zasypiało się przy wybuchach, budziło się przy strzałach. To oczywiście po jakimś czasie stawało się zwykłą codziennością.

ŁK – Da się do tego przyzwyczaić?

MK Da się przywyknąć, choć zostaje to w głowie. Odezwało się np. wczoraj [mowa o obchodach Dnia Niepodległości – przyp. ŁK]. Nie byłeś w Warszawie, ale ja miałem otwarte okno w moim mieszkaniu w centrum i… To w takich momentach wraca. Cały dzień słyszałem petardy, krzyki, nad głową latał śmigłowiec. Tam było tak non stop, więc przestajesz na to zwracać uwagę. Dopiero jak tego nie ma, to się orientujesz, że kurczę – wyłączyli.

ŁK – Pewnie dopiero po powrocie zauważyłeś jak bardzo te doświadczenia na Ciebie wpłynęły.

MK – Miały ogromny wpływ. Do dziś jest to jedna z najważniejszych, jeśli nie najważniejsza w ogóle historia w moim życiu. Chodzi o to, że ani wcześniej, ani później, już tak intensywnie nie żyłem. Nowe miejsca, nowi ludzie, co chwilę inny temat, a do tego to ciągłe zagrożenie, strach, myśli o śmierci… Nigdy więcej nie miałem też poczucia, że robię coś tak ważnego jak tam. Po powrocie powstała wielka pustka we mnie, której nie mogłem niczym zapełnić. Nie byłem w stanie na to miejsce znaleźć niczego, co byłoby równie ekscytujące, pełne, ważne. Zapadłem się w sobie. Nic mnie nie cieszyło, nie podniecało, nie zachwycało, coraz gorzej myślałem o ludziach – denerwowało mnie, że żyją swoje wygodne życia.

ŁK – Gardziłeś tym światem tutaj?

MK – Pomyśl: mam 25 lat (w styczniu 2004, będąc nadal w Iraku, obchodziłem 25 urodziny) i przylatuję do Polski, koledzy zabierają mnie do klubu, chcą świętować, pić alkohol, chcą żebym opowiedział jakieś fajne historie z wojny, a ja czuję się kompletnie nie na miejscu. Nie rozumiem ich. Denerwuje mnie, że kompletnie ich ta wojna nie obchodzi, że nie wiedzą, co się dzieje na świecie, jakie straszne rzeczy ludzie muszą przeżyć, żeby żyć, jaka jest niesprawiedliwość… Znowu taki bardzo naiwny proces, ale nie mogłem się z tego w ogóle wydobyć. Patrzyłem na tych zadowolonych z siebie ludzi i myślałem sobie: „Jak wy nic nie rozumiecie”. Pomału dochodziłem do wniosku, że to tam jest prawdziwe życie! A tutaj jest wyimaginowane, plastikowe, pozbawione sensu i treści, życie puste i bezrefleksyjne.

Jednocześnie szukałem tej ekscytacji, którą miałem tam. Robiłem bardzo różne głupie rzeczy, które miały mnie jakoś pobudzić. Lista jest długa i nie ma się czym chwalić. No na przykład stała grupa dresiarzy na osiedlu i ja zamiast ich ominąć wchodziłem między nich, rozpychałem się, byłem agresywny i dawałem znać, że pożałują, jak tylko spróbują coś mi zrobić. No bo przecież ja byłem na wojnie i nic nie jest mi straszne (śmiech). Na szczęście niczego mi nigdy nie zrobili. Pewnie myśleli, że albo to jakiś kompletnie oszalały człowiek, albo ma coś takiego, co mu pozwala tak się panoszyć.

ŁK – Szybko zdiagnozowałeś u siebie depresję?

MK – Nie. To się nazywa PTSD czyli Post-Traumatic Stress Disorder, po polsku Zespół Stresu Pourazowego, w wojsku znany też jako Stres Pola Walki. To się bardzo różnie objawia. Szybko wróciłem do pracy w Polsce, choć niewiele miałem z tego przyjemności. Potrafiłem siedzieć w pracy po dwadzieścia parę godzin i rzucać się na wszystko, co mi proponowano. Ktoś mówił: „Wiesz co, potrzebne jest zastępstwo, audycja muzyczna”. Może być muzyczna – brałem. „Radio kierowców”. Może być radio kierowców – jedziemy i robimy. Ale to w ogóle nie wypełniało pustki i tęsknoty za tym, co minęło.

ŁK – Dlatego później jeździłeś do Libanu, Iranu i Syrii jako freelancer?

MK – Tak, na pewno. Przez moje głupoty rozpadł się mój związek z dziewczyną, którą kochałem ponad życie i nie wyobrażałem sobie, że możemy nie być razem. Coraz mniej podobała mi się praca w radiu i w 2006 roku odszedłem, żeby rozpocząć zupełnie nowy rozdział – zacząłem pisać.

ŁK – Znalazłeś w końcu coś, co dało Ci ukojenie?

MK – Terapia. Co prawda nie dała i nie daje mi ukojenia, ale daje mi zrozumienie. Myślę, że to ważna sprawa, może nawet istotniejsza od takiego doraźnego pocieszenia.

Są takie dni, że chcę wszystko rzucić i znów tam pojechać. Mam taką fantazję, że może lepiej zginąć na wojnie, robiąc to, co się kocha. Pytanie, czy ja to rzeczywiście kocham, czy to są tylko te emocje, te wyobrażenia, to wszystko, co tam do mnie przylgnęło? To na pewno jest też próżność – potrzeba robienia czegoś wyjątkowego, bycia innym niż wszyscy. To ważne, żeby mieć świadomość mechanizmów, które sami puszczamy w ruch, a które silnie oddziałują na nasze życie, wpływają na nasze decyzje i zachowania. Terapia mi w tym pomaga, konfrontuje mnie z rzeczywistością. Chciałbym być genialnym reporterem wojennym, ale nim nie będę. Za to jestem bardzo dobrym redaktorem naczelnym magazynu lifestylowego.

ŁK – A z perspektywy, czasu broniłbyś decyzji o wyjeździe? Czy gdybyś spotkał siebie mającego 24 lata, tuż przed 25. urodzinami, po obronie magisterki, przyparłbyś siebie do muru i powiedział: „Chłopaku, zawróć!”?

MK – Wielokrotnie o tym myślałem, bo mam młodszego o 4 lata brata i nie wiem jak bym zareagował na jego pomysł o wyjeździe. Nie mam też pojęcia jak moi rodzice mogli się zgodzić na mój wyjazd. W ogóle nie przypominam sobie takiej rozmowy: „Michał, czyś Ty postradał zmysły? Czyś Ty stracił głowę?”. Dziwi mnie to, a jednocześnie jestem bardzo wdzięczny rodzicom, że nie wywierali na mnie żadnej presji i nie wzbudzili we mnie poczucia winy. Tym bardziej, że ja bym i tak pojechał, nawet bez ich zgody. Ale jak myślę, że mój brat miałby jechać na wojnę, to w pierwszej chwili powiedziałbym mu: „Stary, nigdzie nie jedziesz! Zwariowałeś?”.

ŁK – Czy dobrze rozumiem, że gdybyś podejmował tę decyzję drugi raz, to byś nie pojechał, ale w pewnym stopniu cieszysz się, że to zrobiłeś?

MK – Pojechałbym. Zaraz będę miał 36 lat, a to były cztery miesiące mojego życia, których nie jestem w stanie do niczego przyrównać. Cztery miesiące, które kompletnie odstają od całej reszty, oprawiam je w ramkę albo w skórę i one będą już ze mną na zawsze. Nie mogę powiedzieć: „No nie, to było fajne, ale nie”.

ŁK – Ale użyłbyś słowa „warto”? Było warto?

MK Tak.

ŁK – Te wszystkie straty, które poniosłeś, były tego warte?

MK – Tak, dlatego że te straty mnie bardzo zmieniły. Wolę siebie takiego jak dzisiaj. Patrzę na siebie i moje życie z większym dystansem, potrafię docenić to, co mam i nie martwić się, że czegoś nie mam. Jestem uważniejszy, spokojniejszy, bardziej świadomy, pewnie jestem nieco smutniejszy, momentami wycofany do tego stopnia, że… Czasami wpadam w bardzo melancholijny nastrój i wiem, że to jest pokłosie tego, co się wydarzyło. Ale to nie jest coś, co mnie definiuje – cenię sobie poczucie humoru i staram się, żeby mnie nie opuszczało.

ŁK – Kiedy słucham Cię z dystansu, to chwytam tę całą negatywną atmosferę, to całe zło tej wojny i to zło, które wyrządziła ona też Tobie, nie tylko tym ludziom w danym miejscu. A jednak jest w tym wszystkim coś takiego, co nie pozwala przekreślić tego doświadczenia?

MK – Bo ja myślę, że dzisiaj ludzie zaklinają świat, zaczarowują go zdaniami typu: „nie myśl o tym teraz, jakoś to się ułoży”, „nie przejmuj się, jutro to się zmieni”, tym samym odpychają od siebie część rzeczywistości, nie chcą uznać swojego udziału w tym, co ich spotyka, wolą oddać odpowiedzialność za swoje życie losowi, wierząc, że będzie dla nich łaskawy.

Dzięki tamtemu wojennemu doświadczeniu nauczyłem się, że nie można tego robić, nie można oszukiwać, że czegoś nie ma, albo że coś się samo zrobi, zmieni, ułoży. Tam była rzeczywistość wojenna i ona nadal tam jest! To jest część naszego świata, za którą też powinniśmy brać odpowiedzialność. Irak, Syria i sąsiadująca z nami Ukraina to prawdziwe kraje, a tam prawdziwe miasta, a w nich prawdziwi ludzie – tacy jak my. Ja z nimi mieszkałem, poznałem ich, zaprzyjaźniłem się z nimi, widziałem jak płaczą, jak się cieszą, jak się kłócą, jak wspólnie przygotowują jedzenie i później się nim ze mną dzielą.

Gdybym tego nie przeżył, to może nadal bym nie dopuszczał bardzo istotnej prawdy o życiu, o świecie. Że gdzieś jest inaczej, że gdzieś dzieją się rzeczy straszne i nie warto, a nawet nie można ich zamiatać pod dywan, milczeć, udawać – dla własnego spokoju i komfortu – że ich nie ma. Taka świadomość pozwala też inaczej układać swoje własne życie.

***

Jeśli uważasz, że ten wywiad jest dobry i warto go przeczytać, będę wdzięczny za udostępnienie go swoim znajomym. W tym wypadku zależy mi na tym bardziej niż zwykle.