Jeszcze przed II wojną światową żywa była i nawet świetnie się miała tradycja pojedynków między ludźmi honoru. Z tymi pojedynkami kojarzą się nam różne rzeczy, które na pewno znajdą swoje miejsce na stronach tego bloga. Jedna rzecz jednak bardziej przykuwa moją ciekawość – śniadanie po pojedynku.

Starcia na ubitej ziemi odbywały się zazwyczaj wcześnie rano, kiedy jeszcze większość ludzi spała smacznie w łóżkach. Uczestnicy, zaraz po przebudzeniu lub po nieprzespanej nocy, a w związku z tym na czczo, wybierali się na wyznaczone miejsce prawie po kryjomu. Zwaśnione strony tradycyjnie wybierały taką porę, czy to dlatego, że źle walczyło się z pełnym żołądkiem, dla świeżości porannego umysłu, czy może z powodu panującego zwyczaju?

Kiedy już pojedynek się kończył, a uczestnicy (co było bardzo prawdopodobne) wyszli żywo,  albo i w pełni zdrowo ze starcia doznawać musieli nieprawdopodobnego stanu. Szli na miejsce spotkania przygotowani na śmierć. Często pisali wcześniej listy do rodziny, testament. Ten poranek stawał się więc dla nich początkiem dalszego życia – początkiem oczekiwanym, ale nie pewnym.

W tym momencie przychodził czas na śniadanie. Czasem wraz z niedawnym adwersarzem, z którym się pogodzono. Częściej raczej tylko z sekundantami. Śniadanie, które w wielu relacjach pojawia się jako odpowiednio zakrapiana alkoholem imprezka. W końcu było co świętować. Przecież nie od istoty sprawy a tylko szczęścia zależało czy się wyjdzie cało z pojedynku, nawet jeśli jego reguły były nader lekkie.