Trochę się ostatnio musiałem kurować i pomyślałem, że dobrym tematem byłby wpis o leczeniu rannych w pojedynkach. Nie w każdym pojedynku odnoszono rany. Kiedy na przykład strzelano do siebie określoną liczbę razy, bez późniejszego przejścia na szable, obie strony mogły wyjść z pojedynku honorowo i bez szwanku. Jednak medyk obowiązkowo stał w pobliżu.
Każdy z walczących przyprowadzał swojego lekarza. Jak bowiem miałby sobie poradzić jeden, gdyby rany odnieśli obaj? Kolejny powód do sprawy honorowej! Tym razem przeciw lekarzowi. Należało znać odpowiednich medyków, którzy rozumieli potrzeby honoru i nie zadawali niepotrzebnych pytań oraz trzymali dobrze sekrety sprawy.
Franciszek Kusiak, autor „Życia codziennego oficerów” oblicza, że 25 % walk kończyło się utratą życia bądź trwałym kalectwem, a 40% bez ran. W wypadku groźnych obrażeń lekarz musiał się okazać na tyle sprawny, żeby uratować rannego i bezpiecznie przetransportować do szpitala, co mogło być problemem kiedy walki toczono w zamiejskich okolicach, żeby uniknąć świadków.
Właśnie w wypadku ciężkich obrażeń i śmierci pojawiały się poważne problemy, gdyż prawo karało nie tyle udział w pojedynkach, ale zadawanie ciężkich ran i zabójstwo, a kiedy pojedynkowicz trafiał do szpitala należało już się z tego wytłumaczyć. Głównie to wtedy przypadki pojedynków trafiały do sądu. Ale nawet najgroźniejsze efekty walki spotykały się z wielokrotnie mniejszymi karami niż podobne czyny nie dokonane w pojedynku.
Powód? – sędziowie też byli ludźmi honoru.