Najaśnica lub wywoływacz karbidowy musi być. Zawory z zakliniakiem, goleń korbowa z pokrywką, sprężyny miarkownicze ulatniaka, protektory, manometr, no i oczywiście pneumatyki. Bez dobrych pneumatyków ani rusz. Przyda się też porządny młotek.

Nie, nie – to nie są przygotowania do wydobywania węgla we własnym ogródku. Ot, tak po prostu wyglądała lista potrzebnych przedmiotów na wyprawę samochodem za miasto w 1914 roku. Jeśli myślicie, że to przesada (bo w końcu do czego może się przydać goleń korbowa z pokrywką?) to wiedzcie, że to nic w porównaniu z tym co czekało automobilistę na drodze.

 

Lista oczywiście była o wiele dłuższa, ale nie wchodźmy w zbędne szczegóły. Ogólnie należało zadbać od maksymalną sprawność naszego auta i wziąć ze sobą możliwie wszystko co mogło się popsuć. Jednak o wyjeździe za granicę nie było co myśleć, jeśli nie uregulowało się spraw urzędowych. Paszport, tablica rozpoznawcza (tzn. rejestracyjna) oraz znaczek przynależności do danego kraju to oczywistości. Choć ten ostatni nie był „PL”, tylko odpowiedni do jednego z krajów zaborczych (wie ktoś jaki to był znaczek dla Austro-Węgier?). Potrzebny był też kwit potwierdzający przynależność do jednego z uznanych związków lub klubów automobilowych – dopiero z tym papierkiem można było swobodnie podróżować po Europie. Tak zaopatrzeni, odważni automobiliści mogli wyruszyć na spotkanie z przeciwnościami dziurawych dróg.

Dziś samochód to idealne schronienie przed większością nagłych ataków nieprzewidywalnej pogody. W 1914 roku to auto należało chronić przed deszczem. Odwietrek (czyli szyba przednia) oraz daszek zaopatrzony w nieprzemakalny kaptur były elementami samochodu, które zakładało się w reakcji na warunki na drodze. Bynajmniej nie zabezpieczały podróżnych przez cały czas. Dlatego przy nagłych ulewach okazywało się, że łatwiej nakryć auto wodoodporną płachtą niż podjąć żmudny montaż daszka.

Taka płachta w ogóle była niezbędna, gdyż w małych miejscowościach oraz w górach, próżno było szukać wiaty czy zajezdni, nie wspominając już o „garage’u”. Noc pod gołym niebem byłaby dość niebezpieczna dla pojazdu gdyby nie ta płachta. Zresztą nie ma co narzekać na brak miejsc do przechowania auta, kiedy nawet hoteli nie było.

Brak hoteli nie był jeszcze najgorszy w porównaniu z brakiem dróg i stacji benzynowych. Wprawdzie pojawiało się coraz więcej miejsc, w których można było zatankować czy wymienić opony – najlepiej bezgotówkowo przy pomocy czeków różnych towarzystw naftowych i gumowych, ale wciąż ich ilość pozostawiała wiele do życzenia. Wizja zatrzymania się w jakiejś dziczy górskiej bez paliwa i w wielkiej odległości od najbliższego jego źródła nadal była koszmarem większości kierowców. O jakości map na polskich terenach, zwłaszcza tych wschodnich, już lepiej nawet nie wspominać.

Wspomnieć za to warto o zupełnie chyba nieoczekiwanym zagrożeniu, jakie mogło spotkać podróżujących w tych czasach: „zamachy dokonywane przez różne liny druciane”. Niestety nie chodzi o jakieś druty wplątujące się w koła i osie, ale o rozpięte nad drogą druciane linki, tak by zahaczały o głowy podróżnych. Wspominałem już, że szyby przednie stawiano dopiero gdy pogoda nie pozwalała jeździć bez nich. Taka linka więc nie miała przeszkód by wbić się w jadących i umożliwić obrabowanie pojazdu i znajdujących się w nim rannych. By temu zapobiec specjalnie zaczęto montować przednią szybę na pochyłych prętach, które odrzucały linkę drucianą do góry. Jak podaje Lotnik i Automobilista: „W Ameryce takie zamachy są nietylko na samochody, ale i na pociągi kolejowe zjawiskiem przytrafiającem się bardzo często, więc też bez takiej obrony nie można się obejść, puszczając się w dalszą drogę”. Ale nie mam pojęcia jak zamachnąć się podobną metodą na pociąg…