Przyjęło się przekonanie, że wojsko robi z chłopca mężczyznę. W końcu wycieńczające treningi, szkolenia bojowe i twarda dyscyplina miały stworzyć z bandy rekrutów silnych, zdrowych i pewnych siebie żołnierzy, stanowiących później trzon wartościowego społeczeństwa. Czyż nie tak? Chyba jednak nie w każdym wypadku.
Kontrowersyjnie na tym tle wypadają ordynansi. Byli to szeregowi specjalnie wyznaczeni do pomocy zapracowanym oficerom. Dowódcy stanowili bowiem elitę, więc musieli jak elita żyć. Ordynansi wyręczali ich w robotach fizycznych i drobnostkach. Jak się ma zatem wojskowa „szkoła męskości” do gotowania, biegania po ziemniaki i sprzątania po dzieciach oficera?
Ordynans nie był polskim „wynalazkiem”. W armii rosyjskiej nazywano go „dieńszczykiem”, w cesarskim wojsku austryjackim „foryśem”. W Polsce mówiono o nim wcześniej „pocztowy” lub „łącznik”, a samo określenie „ordynans” pochodzi z francuskiego „ordonance”. W żargonie żołnierskim nazywano ich też „fajfu” lub „chałuj”, raczej bez szczególnego poważania. [W języku angielskim ordynans to „batman”!]
Ordynansi w wojsku II RP nie przysługiwali wszystkim oficerom. Mieli do nich prawo generałowie, oficerowie sztabowi, kapitanowie, porucznicy i podporucznicy żonaci, ci co mieszkali z dziećmi i duchowni wojskowi. Z ich pracy korzystać mogły również oficerskie rodziny. W miarę możliwości, ordynansi mieszkali ze swoimi przełożonymi z czego mogło płynąć wiele korzyści: lepsze jedzenie, warunki do spania, niewojskowe towarzystwo. Oficer musiał też dbać o wychowanie takiego żołnierza, pilnować jego ubioru i zachowania. Ponieważ dowódcy byli zawsze niebywale zapracowani, nie dziwi fakt istnienia takich pomocników. Ktoś czasem musi dostarczyć szybko meldunek, zaparzyć kawę do późnej pracy czy przypomnieć o ważnym spotkaniu, ale przyjrzyjmy się ich faktycznym obowiązkom.
Tadeusz Hołówko w broszurce Oficer polski krytykował istnienie ordynansów pisząc:
„Nie po to państwo odrywa żołnierza od własnej rodziny i własnego warsztatu pracy, aby biegał on po mięso i mleko, gotował w kuchni, niańczył dzieci oficerskie, prał pieluszki noworodków, wynosił „urny” spod łóżek itp.”.
W jednym z numerów Polski Zbrojnej (1922), pewien czytelnik również pisał o garnkach i niańczeniu dzieci nazywając ordynansów „służącymi oficera”. Udowadniał, że armia wychowuje w ten sposób „mazgaja” albo „fagasa”. Jedynym plusem dla ordynansa było to, że zyskiwał obycie towarzyskie, ale na godności tracił.
Właśnie dlatego, że praca ordynansa nie należała do „męskich”, rekrutowano ich z tych mniej zdatnych lub w ogóle niezdatnych do służby frontowej, czyli jednym słowem z tych „gorszych”. Stąd trudno o opinie pełne szacunku o pomocnikach oficerskich. Częściej uważano ich za prostaków, którzy są w siódmym niebie kiedy „dobra pani majorowa” cieplej na nich spojrzy. Pierwszego dnia „ciemni i naiwni”, po latach będą w swojej wsi wspominali jak im dobrze było u państwa oficerstwa.
Również prasa chętnie podchwytywała „gorące” historie o ordynansach. Pojawiali się na jej łamach delikwenci, którzy urządzali libacje w domach swoich przełożonych pod ich nieobecność. Imprezy takie połączone z kradzieżami, utratą przytomności czy tajemniczymi gośćmi, nierzadko miały swój finał w sądzie. Zdarzało się, że zubożały oficer angażował swego pomagiera do popełniania mniejszych przestępstw i wykroczeń. Ordynansi byli też dobrym materiałem na dowcipy i satyryczne rysunki.
Co prawda przepisy wymagały obecności ordynansów na ćwiczeniach dwa razy w tygodniu, ale czy to mogło jakkolwiek poprawić ich nędzne wyszkolenie? Przydawali się oni natomiast oficerom w wielu sytuacjach, zwłaszcza przy pracy biurowej. Często to oni budzili dowódcę i dbali, by nie pracował przez całą noc. Jednak ilość krytyki wskazuje, że nagminne było wykorzystywanie ich do robienia zakupów, sprzątania, gotowania itp. Takie prace nie dodawały chluby mundurowi żołnierza. Ale czy stanie w kolejce po cukier, czy zmywanie po sobie naczyń, dodawałoby splendoru oficerowi, który chciał być uważany za elitę społeczeństwa?
Instytucja ordynansów jest też ciekawym przykładem budowania hierarchii społecznej w armii. Według wielu, była to najniżej położona na drabinie grupa wojskowych, odpowiednik służby. Zdrowi, zdolni i zapowiadający się na dobrych wojaków mężczyźni zostawali w garnizonie, mogli się szkolić i awansować. Natomiast wieczne popychadła były oddelegowywane do pomocy. Pewnie wojsko traciło wiarę, że mogą być z nich jeszcze mężczyźni.
Jedno wojsko, niby jeden wzór mężczyzny, a ile różnych męskości się w nim spotyka.
Tak jakby wzajemne wyrzynanie się było bardziej wartościowe niż uczciwa praca (nosze zakupów, opieka nad dziećmi itp wartościowe zajęcia… no chyba ich od tego nie ubyło…?) Ale to pokazuje tylko zacofanie społeczeństwa.
Gwoli ścisłości. Pocztowy nie miał nic wspólnego z ordynansem.
Mam pytanie. Kiedy w Ludowym Wojsku Polskim zniesiono funkcje ordynansa?
Wiem ze źródeł rodzinnych, że w latach czterdziestych jeszcze funkcjonowała.
Niestety nie wiem.