Dzisiaj mężczyzna, który deklaruje przyszłej żonie, że nie będzie musiała pracować, może zostać oskarżony o brak zrozumienia dla ambicji współczesnych kobiet. Praca zarobkowa to przecież podstawa zachowania niezależności ekonomicznej (przy czym nie chodzi tu o zabezpieczenie się na wypadek odejścia niewiernego małżonka, lecz o swobodę podejmowania decyzji zakupowych na co dzień) i pole samorealizacji. Dlatego decyzja o zarobkowaniu lub poświęceniu się wyłącznie pracy domowej powinna być podejmowana wspólnie i z poszanowaniem interesów obu stron.
Jakkolwiek gentleman dzisiejszy powinien doskonale rozumieć i odpowiadać na potrzeby jego partnerki, to tradycyjnie podejście do pracy kobiet było dużo mniej skomplikowane: „prawdziwy mężczyzna” zapewniał utrzymanie swojej rodzinie, pozwalając żonie na zajęcie się dziećmi i domem. To przekonanie, choć raczej jest już niemodne, wciąż jest tak silne, że dziś trudno mówić, że przeszło do lamusa. Trudno się dziwić. Kto by nie chciał tyle zarabiać by móc tak powiedzieć, albo nie chciałby mieć tyle pieniędzy by nie pracować?
Do refleksji nad tym tematem skłonił mnie niepozorny artykuł Karin Hausen, na temat historii maszyny do szycia i jej społecznego znaczenia, na przykładzie przemysłu odzieżowego w XIX-wiecznych Niemczech. Wtedy to w fabrykach obok mężczyzn zaczęły pojawiać się nisko zarabiające kobiety. Ich pensje były żałosne głównie z tego powodu, że pracodawcy traktowali ich pracę jako dorywczą, która tylko uzupełnia domowy budżet. Jednak stale obniżane płace mężczyzn szybko sprawiły, że dodatkowa praca kobiet stała się niezbędna by utrzymać rodzinę.
Teoretycznie maszyna do szycia, która pojawiła się ok. 1850 roku, pozwalała na wydajną pracę w domu i jednoczesne zajęcie się dziećmi i gospodarstwem. Mówi się czasem, że była jednym z ważniejszych kroków w emancypacji kobiet. Popularyzacja tych maszyn doprowadziła jednak do dalszego obniżania płac szwaczek, które produkując więcej znów zarabiały tyle co wcześniej – czyli boleśnie mało. Dla zilustrowania sytuacji niemieckich szwaczek Karin Hausen przytacza opis Gertrud Dyhrenfurth, która w latach 90-tych XIX wieku, jako pierwsza badała sytuacje chałupnic i szwaczek berlińskich:
Matka licznej gromadki dzieci, stłoczonych w berlińskim pokoju z jednym oknem, gdzie spały, krzyczały, bawiły się, pracowały i chorowały stwierdziła: w porównaniu z chaosem i nieporządkiem w jej własnym mieszkaniu spokojna i monotonna praca w fabryce, gdzie była jakiś czas zatrudniona, zdawała się prawdziwym odpoczynkiem, często kobieta niechętnie wracała do domu. Niestety starsze rodzeństwo stale przekarmiało niemowlaka, który z tego powodu bez przerwy chorował, matka musiała więc zrezygnować z pracy poza domem. Teraz szyje bluzki w domu i pracując o wiele dłużej zarabia o wiele mniej. Przy tym stale jest wewnętrznie rozrywana między chęcią choćby minimalnego zarobku a wewnętrzną potrzebą zatroszczenia się o dzieci, których nędzę ma teraz ciągle przed oczami. Zdenerwowana z powodu każdej przerwy w pracy, a jednocześnie dręczona stanem, w jakim znajduje się mieszkanie i dzieci, a który widzi podnosząca oczy znad maszyny – ciągle zmuszona do zanidbywania jednego z tych obowiązków kosztem drugiego – w ten sposób życie jej staje się wyniszczającym chaosem: „codziennie rano myślę sobie: nie dasz rady wstać i zacząć kolejnego takiego dnia”.
Jak w takim układzie miałaby ona znaleźć sobie mężczyznę, który by się nią zajął i wspomógł domowy budżet własną pracą? Gentleman z wielkim sercem, zainteresowany taką kobietą, powiedziałby jej: „Kochanie, po ślubie nie będziesz już musiała pracować!”, a dla nie j byłoby to wybawienie z tego piekła.
Życzenie, żeby żona nie musiała pracować, zarówno wtedy jak i dzisiaj, jest trochę jak marzenie o powrocie do czasów, które jeśli w ogóle istniały, to bardzo krótko. Czasów, w których pensja jednej osoby była wystarczająca do utrzymania całej rodziny. Dzisiaj mamy podobny problem. Czy pensja jednego z małżonków pozwala na opłacenie rachunków i utrzymanie dzieci i rodziców? Ilu młodych ludzi zarabia tyle, żeby móc taką rodzinę założyć? Obecnie mężczyźni, którzy chcieliby sprostać zasadzie utrzymania swojej żony i dzieci, mają przed sobą zadanie niezwykle trudne do realizacji. W efekcie ich poczucie własnej wartości na tym musi ucierpieć. Ale należy pamiętać, że niewystarczające zarobki to nie ich wina lecz rynku, który zawsze dostosowywał swoje płace do możliwości przetrwania rodzin. Wysoka płaca po prostu się pracodawcy nie opłaca. Gentleman nie jest więc modelem, który byłby chętnie reprodukowany przez rynek.
Na podstawie: Karin Hausen, „Porządek płci. Studia historyczne”, Wyd. Neriton, Warszawa 2010. Książkę tę otrzymałem od Niemieckiego Instytutu Historycznego w Warszawie, za co jestem niezwykle wdzięczny!
Jak zwykle ciekawy wpis. Dzięki niemu dowiedziałam się o kolejnej interesującej książce, o której nie miałam pojęcia, dziękuję.
Strasznie miło coś takiego przeczytać. Dzięki!
Mam stosunek ambiwalentny do tego wszystkiego. Każda kobieta chce czego innego. Spotykałem takie, które chciały szybko w ciąże zajść i w domu siedzieć. Spotykałem tez takie, które za każdy rachunek rozliczały się 50:50%. Nie można uogólnić. Jedno co się nauczyłem to to, że na żadną stronę nie można przerzucić tylko zarabiania lub tylko dbania o dom. Nie widzę nic złego w zatrudnianiu niani czy pomocy domowej. Ani w zamawianiu jedzenia czy zakupów do domu. A już tym bardziej w korzystaniu z takich gadżetów jak robot kuchenny, roomba, mop parowy, zmywarka czy pralko-suszarka
zgadzam się w 100%. oboje z żoną nie nawidzimy sprzątania, więc wspomniane udogodnienia jak irobot czy automatyczny mop to u nas podstawa, jednak zarówno jak ja umiem upiec ciasto, tak żona umie dokręcić kran jak cieknie. kobiety są różne.