Pamiętam, jak niebezpiecznie było jeszcze niedawno wychodzić na dwór w lany poniedziałek. Można było oberwać wodą z wiadra od każdego dzieciaka na podwórku czy ulicy. Zdarzali się nawet tacy, co tradycję powielkanocnego oblewania pielęgnowali chlustem wody w podróżujących tramwajami i autobusami. Czekali na przystankach, a gdy drzwi zatłoczonego pojazdu się otwierały wlewali do środka co tam mieli i uciekali. To już chyba było zwykłe chuligaństwo.

Na wczorajszym spacerze natomiast nie spotkałem ani żadnej młodzieży ni dzieci z sikawkami, pojemnikami, czy balonami z wodą. Czyżby ta tradycja umierała? Jeszcze przed stu laty miała się doskonale i wcale nie była mniej brutalna od tego co opisałem wyżej. Co prawda niekiedy panicze i panienki polewali się wodą aromatyczną z flakoników, ale było to tylko preludium do wyciągnięcia cięższych dział. W śmigusa dyngusa toczyły się bowiem prawdziwe bitwy nawet w najporządniejszych domach.

Od wiejskiej tradycji do wodnej wojny

Zwyczaj polewania się wodą pochodzi oczywiście ze zwyczajów wiejskich. Wskazuje na to choćby jego charakter. W XIX wieku zaczęli go przejmować młodzi ziemianie i tak stopniowo rozprzestrzeniał się na całe społeczeństwo. Kiedy była to jeszcze mało znana tradycja w wyższych sferach, pozwalano sobie tylko na polewanie z flakonika wodą różaną czy innym perfumem. Dystyngowani panowie wylewali odrobinę na ręce czy piersi dystyngowanych panien. Jednak już wtedy zdarzało się, że jak towarzystwo się rozochociło, chwytano za różnego rodzaju naczynia i lano jak leci. Lokaje tylko donosili więcej i więcej wody.

Zasady

Teraz wyobraźcie sobie te wspaniałe dworki z wiekowymi meblami, drogimi dziełami sztuki i wartościowymi zastawami stołowymi. Do tego te drewniane posadzki mozaikowe raz w tygodniu froterowane, a co miesiąc pastowane – wszystko narażone na zalanie przez rozwrzeszczane dzieci. Choć większość rodziców tolerowało tradycje, to należało zapobiegać ewentualnym zniszczeniom. W większości dworków ustalano więc godzinę, po której nie można było już lać wody. W niektórych była to dziewiąta rano, gdzie indziej dwunasta (na wsi lanie trwało niekiedy kilka dni). Należało też ustalić w których pomieszczeniach można lać wodę. Zazwyczaj wybierano tylko te z posadzką kamienną. Usuwano też co ważniejsze meble i eksponaty. Poza tym dobrze było zatrudnić dodatkową pomoc do wycierania podłóg.

Broń

Kiedy dyngus stał się obowiązkowym punktem programu świąt wielkanocnych dla młodzieży ziemiańskiej, która z racji wieku nie dbała tak bardzo o dobry ton i nie przebierała w środkach, wody różane stały się niepraktycznym przeżytkiem. Od samego rana trwała regularna wodna wojna. Stosowano odkorkowane butelki wkładane pod kołdrę – tak dla przebudzenia, szklanki, gruszki (lewatywy), wykorzystywano nawet pompki do roweru i pompy strażackie. Jakąż to pomysłowością trzeba było się wykazać w czasach bez plastiku!

Niczym to jednak było w porównaniu z arsenałem ówczesnych chłopów, którzy za cel stawiali sobie nie polanie panny, co zupełne jej przemoczenie. Dlatego wiadra były podstawowym narzędziem. Większe zbiorniki były natomiast tak duże, że łatwiej było przenieść do nich dziewczynę niż pojemnik do niej. Złapane panny zaciągano więc pod pompy wodne, wrzucano do koryta albo do stawu (jeśli jeszcze trzymał lód robiono do tego celu przerębel). Pamiętać trzeba, że nie mając bieżącej wody chłopki musiały chodzić po nią do studni, pompy czy strumienia, a tam już czekali chłopcy. Liczyli tylko na widok uciekającej mokrej panny podciągającej kiecę i pokazującej gołe łydki.

Damsko-męska batalia

W śmigusie dyngusie nie chodziło tylko o to by oblać innych wodą, jak często robi się to dzisiaj. Był to sposób „dokuczenia” płci przeciwnej. Tradycyjnie chłopacy oblewali wszystkie panny, ale tym ładniejszym dostawało się bardziej. Okazywano w ten sposób zainteresowanie dziewczynom. Dlatego też, mimo zagrożenia, w poniedziałek wielkanocny nie brakowało panien chodzących po wodę. Również z tego powodu zamężne kobiety były tego dnia bezpieczne. Zresztą dyngus działał w obie strony i chłopakom też się dostawało. Chłopacy oblewali chłopaków tylko jeśli w okolicy brakowało dziewczyn.

W ziemiańskich dworkach oblewali się nawzajem młodzi gentlemani i młode damy. Najbardziej wyczekiwano tego dnia odwiedzin, które dawały nadzieję na nowe dyngusowe cele. Bida tym co się wystroili! Chłopcy nie mieli co liczyć na to, że panienki będą jedynie uciekały przed nimi byle nie zmoczyć sukienek. Przezornie zakładano gorsze ubrania i w pełni liczono się z koniecznością późniejszego suszenia się i przebierania. Tak przygotowane dziewczęta, zaopatrzone w odpowiednie pojemniki na wodę, nieustraszenie wychodziły naprzeciw chłopcom. Taką historię opisuje Maria Stępowska-Szwed:

Dwaj Czachorowszczaki juniorzy skaczą z bryczki od tyłu i chyłkiem, czają się pochyleni, mijają drzwi frontowe i kierują się na palcach do bocznych – wychodzących na taras. Spod pach wyglądają im jakieś długie rury czy też sikawki. „Tu cię boli!” – mówimy i ustawiamy się gęsiego pod tymiż drzwiami, schowane za futrynę, i „ani pary z gęby”. Weszli po cichutku, przyczajeni, z lekka sapiąc, i na palcach kierują się w stronę stołowego. Rozglądają się na boki. Tego nam było trzeba! Z nieludzkim wrzaskiem atakujemy z sikawek różnego kalibru, łącznie z pompką rowerową, jak tylko podtykam wiadereczko z wodą do czerpania. Obezwładniamy zachłystujących się młokosów i – co tu dożo mówić – Boczkowice w starciu wygrywają ostatecznie pierwszą rundę z Koniecznem.

Tylko polewanie się między stanami, czyli między ziemiaństwem a chłopstwem, było nie do pomyślenia.

Mokry podkoszulek

Teraz sobie tak myślę, że jeśli konkursy miss mokrego podkoszulka miały kiedyś cokolwiek wspólnego ze śmigusem dyngusem to chyba odrzuciły tę lepszą część tego zwyczaju. Wyobraźcie sobie, że w lany poniedziałek dziewczyny wychodzą już mokre z domu. I gdzie tu radość i zabawa?

Źródło: Tomasz Adam Pruszak, O ziemiańskim świętowaniu, Warszawa 2011.