Pojedynki to niezwykle widowiskowy rytuał honorowy. Dlatego wyrobiły sobie stałe miejsce w naszej kulturze popularnej. Choć mówi się o pojedynkach sportowców, polityków czy nawet muzyków, to i tak za słowem „pojedynek” idą skojarzenia z gentlemanami i rycerzami. W związku z częstym wykorzystywaniem tego motywu, choćby w książkach i filmach, powstało wokół niego wiele nieścisłości. Należałoby kilka z nich rozwiać.

Na podstawie popularnych wyobrażeń można by sądzić, że droga do pojedynku między gentlemanami wyglądała mniej więcej tak: jeden się na drugiego śmiertelnie obraził, więc spoliczkował swego wroga wyzywając na walkę z bronią w ręku i choć ten drugi chciał się bić do pierwszej krwi, to pierwszy uznał, że nie skończą pojedynku nim któryś z nich nie padnie martwy, jedyne czego bowiem pragnął to śmierci swojego przeciwnika. Tak to wyglądało? Nic bardziej mylnego…

Wyzwanie na pojedynek

Często sądzi się, że jak do szło do zwady honorowej między dwoma gentlemanami to wyzywało się na starcie na ubitej ziemi. Było jednak inaczej. Samo wyzwanie było tylko początkiem całego procesu zwanego „postępowaniem honorowym”. Kiedy jeden z panów został obrażony, jego honor stawał pod znakiem zapytania. Żeby przywrócić sobie dobre imię musiał wyzwać przeciwnika.

Wówczas rozpoczynano całą sprawę, w którą byli zaangażowani również sekundanci, a niekiedy też sąd honorowy. To oni wszyscy decydowali o tym jak zmazać obrazę. Niekiedy był to pojedynek, ale często też przeprosiny czy zaprzeczenie obrazy. Czasami oczywiście obrażony czuł się tak dotknięty obelgą, że od razu instruował swoich sekundantów, żeby dążyli do pojedynku, lecz było to niezgodne z kodeksem. Pojedynek był bowiem tylko jedną z form zadośćuczynienia za konkretne przewinienia i nie zależał od widzimisię uczestników.

Trzeba spoliczkować

Jak wyzywano? Bynajmniej nie trzeba było ściągać rękawiczki i rzucać jej w twarz przeciwnika, ani bić go otwartą dłonią w policzek z okrzykiem: „wyzywam pana na pojedynek!”. Spoliczkowanie samo w sobie było obrazą czynną, czyli jedną z poważniejszych. To za takie obrazy później wyzywano i najczęściej wówczas dochodziło do starć z bronią w ręku. Niemniej tak samo obraźliwe jak czynna napaść były słowa, na przykład: „niech się pan czuje spoliczkowanym” albo „ludzie pańskiego pokroju nie są godni przebywać w dobrym towarzystwie”.

Do wyzwania dochodziło poprzez sekundantów, czyli zastępców honorowych wybranych przez gentlemana, którzy najpóźniej w 24h po zajściu udawali się do obrażającego aby powiadomić go, że ich klient czuje się dotknięty. Wówczas obrażający wybierał dwóch zastępców, którzy wraz z pierwszymi ustalali warunki zadośćuczynienia, ewentualnie pojedynku. Robili to sekundanci, bo między najbardziej zainteresowanymi mogłoby dojść do dalszych zniewag podczas takich pertraktacji.

Do pierwszej krwi

Zasada pojedynkowa „do pierwszej krwi” jest tak popularna, że czasem przyjmuje się ją bezrefleksyjnie jako najbardziej typową. Jeśli jednak się nad nią zastanowimy, to ma ona pewną dużą wadę. Mianowicie mężczyźni walczący odkładają broń, jak tylko któryś z nich zostanie ledwie draśnięty. Przecież nie o to chodziło w wystawianiu życia i zdrowia na ryzyko w starciu honorowym.

Taka zasada istniała, ale była ona nadużywana (między innymi przez niemieckich, a później polskich studentów) i tym samym zdyskredytowana. Boziewicz pisał: „Przy spisywaniu warunków starcia należy, o ile możności, unikać warunku pierwszej krwi – skoro tego rodzaju warunek sprowadza pojedynek do rzędu zabawy, w której lekkie zadraśnięcie daje możność uchodzenia za taniego bohatera”.

Do śmierci jednego z walczących

Na drugim biegunie stała zasada nakazująca walczyć aż do zabicia jednego z gentlemanów. To w końcu taka romantyczna wizja bijących się o serce kobiety, uznających, że nie ma na Ziemi miejsca dla obu. Nawet jeśli jest to wizja pobudzająca wyobraźnię i znajdywali się mężczyźni gotowi tak toczyć swoje pojedynki, zasada ta była już zupełnie niehonorowa. Jeśli chciano porównywać takie starcia do „sądów bożych”, to też należało pozostawić losowi wybór nie tylko kto zginie, ale też czy w ogóle ktoś zginie.

Boziewicz doradzał żeby przy bardzo dotkliwych obrazach stosować zapis „do zupełnej niezdolności pojedynkowej”. W tym wypadku przerywano walkę, gdy jeden z uczestników był ranny tak groźnie, że nie był w stanie kontynuować. Stan taki zresztą groził śmiercią, ale nie czynił ze zwycięskiego gentlemana zimnego mordercy.

Cel pojedynku – zabicie przeciwnika

Ostatnim mitem jest rozwinięcie powyższej zasady. Czy w ogóle w pojedynkach chodziło o zabicie, albo chociaż trwałe uszkodzenie przeciwnika? Choć zdarzały się nierzadko przypadki śmiertelne, to przepisy Kodeksu Honorowego służyły raczej ochronie życia. Broń, której używano była przestarzała. Szablami coraz mniej osób władało, a pistolety pojedynkowe były antykami w porównani z rewolwerami i pistoletami z początku wieku XX. Do tego pozbawione przyrządów celowniczych potwierdzały powiedzenie: „człowiek strzela a Bóg kule nosi”.

Dodatkowo broń białą sterylizowano zarówno przed walką, jak i w jej czasie, jeśli dotknęła czegoś brudnego. Na miejscu znajdować się musiało też dwóch lekarzy, którzy mogli szybko ratować życie rannym. Wszystko dlatego, że w pojedynkach chodziło o samą walkę, a nie o zemstę, czy żądzę krwi. Równie dobrze obie strony mogły wyjść z walki honorowo i bez szwanku. Tak naprawdę to nikomu nie musiało nic się stać aby uznać pojedynek za zakończony sukcesem i zgodnie z regułami.

O co więc chodziło?

Czemu zatem służyły pojedynki? Cóż kwestia to dość skomplikowana i raczej na osobny wpis. Dzisiaj niech wystarczy, że chodziło o udowodnienie swojego oddania zasadom honoru, lojalności względem społeczności gentlemanów i obronie swojego prawa do przynależności do tego grona. Romantyczne wizje trzeba niestety zostawić poetom.

Zobacz jak to wyglądało we Włoszech: .

” href=”https://kielban.pl/2011/12/pojedynek-miedzy-aurelio-greco-i-candido-sassone-video/” target=”_blank”>video.

Ilustracja:  fragment obrazu autorstwa Jean-Léon Gérôme, pt.: „Pojedynek po balu maskowym” 1857.